Piekło Czantorii – Przepieron
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją
Czy to „najtrudniejsze ultra” w Polsce? Zapraszam do czytania 🙂
Zapisy na start w Przepieronie
8:05 Radek: Piekło Czantorii, z Łemko rezygnuję, ale to rozważam. @Piotr, podobno można się upodlić.
8:57 Piotr: Mówisz, masz
I tak o to nasz los został przypieczętowany. Cyrograf podpisany przez Piotra był niejako zapalnikiem (jak to często u nas bywa). Dopiero później przyszedł czas na analizowanie trasy, wątpliwości, nerwy…
Szczególnie pokory i obaw nabraliśmy po Chudym Wawrzyńcu, gdzie poznaliśmy co to są mocne podejścia.
Jeżeli nie widzieliście jeszcze relacji z tamtego biegu to serdecznie zapraszam do obejrzenia filmu.
Piekło Czantorii – Informacje
Bieg odbywa się w połowie listopada w Ustroniu, a trasa przebiega w koło góry Czantoria.
Trasa to pętla ok 23 km z ogólnym przewyższeniem ok 2000m. W zależności na jaki dystans się zapiszecie, musicie pokonać jedną, dwie, lub trzy pętle.
Jakie dystanse mogę pobiec w Piekle Czantorii?
Na straceńców czekają następujące trasy:
Pieron – 47 km ~4000m⬆️ limit 12.5 h, start piątek godzina 1:30 sobota
Bestyja – 24 km ~2200m⬆️ limit 7 h, start sobota 7:00 rano
Bestyjka – 10 km ~1000m⬆️ limit 3h start 10:00 sobota
Na pętli czekają na nas dwa punkty żywieniowe. Na 15 kilometrze przed podejściem na stok narciarski w Poniwcu. Drugi punkt jest na „starcie”. Jak biegniecie więcej niż jedną pętlę, to na punkty wbiegamy wielokrotnie.
UWAGA – nie ma przepaku
Jeżeli jedziecie na start samochodem, to warto zaparkować pod wyciągiem. W aucie możecie zostawić sobie rzeczy na przebranie, dodatkowe jedzenie, zapasową czołówkę, etc. W krytycznej sytuacji można wtedy z tego skorzystać.
Krótka odprawa, informacje o stanie trasy (złe/trudne – bez zaskoczenia ;)), kilka wskazówek, sprawy organizacyjne.
Jest ciemno, zimno i wieje a przed nami ponad 70km przygody – niestety ponad 12h będzie w nocy.
Równo o 19 startujemy.
Pierwsza pętla
Pętlę zaczynamy spokojnie, początkowo krótki (z 300 metrów) zbieg, aby zacząć pierwsze podejście. Jeszcze wszyscy razem, wiec widok piękny, światła czołówek w takiej ilości zawsze robią wrażenie.
Lekko nie jest, ale przecież jesteśmy w miarę wypoczęci więc „na razie” nie jest źle. Zaczyna kropić deszcz, który wyżej zamienia się w śnieg. Trasa mokra, grząska i błotnista. Podejście dość strome, ale łatwo zachować „swój rytm”.
Podejście zmienia się w zbieg i następuje pierwsze „zderzenie” z piekłem. Błoto wszędzie, woda płynie, a to wszystko przykryte warstwą liści. Ścieżka wąska, trzeba uważać, żeby nic sobie nie zrobić i nie pojechać na tyłku. Skarpetki wodoodporne to wymóg wg mnie.
Zbiegamy na dół i mamy kawałek drogi, niestety dość krótki i nie ma się gdzie rozpędzić, bo zaraz wskakujemy na następne podejście. To jest w zasadzie taki standard na tym biegu nordick walking. Tu się mało biega, bo nie ma gdzie. Oczywiście elita może i potrafi, ale ja się do nich nie zaliczam.
Pokonujemy kilometry dość wolno. Staramy się nie myśleć ile jeszcze przed nami, jak zwykle byle do punktu (na 15km). Jak pokonamy podejście, to jest zbieg, zaraz po zbiegu podejście.
Noc, błoto, liście, deszcz, śnieg i oślepiające chmury (mgła). Padające śnieżynki oślepiają, mgła blokuje widzenie na kilka metrów. Szarf oznaczających trasę trzeba wypatrywać.
Drugi zbieg to istny koszmar. Wąsko, lej i jakieś 20-30 cm liści. Nie widzę gdzie stawiam stopy i co jest pod spodem.
Michał ma jakiś problem z żołądkiem i liczy, na toaletę na punkcie. Po niecałych 3 godzinach docieramy na punkt w Poniwcu. Limit na pierwszą pętlę (cały) to 5 godzin 30 minut (ze względu na ciężkie warunki wydłużono z 5 do 5:30). Zostało 9km, więc bez nerwów.
Szybka herbatka, uzupełnienie coli, izotonika (pyszny jabłkowy od organizatora – polecam!), zjadam pomarańczę, kiełbaskę i ser.
W międzyczasie ogrzewam się przy gazowym palniku i dostaję piękne zdjęcie od Jacka Deneki z Ultra Lovers
Poprawiamy ciuchy, zmianiam bateryjkę w czołówce i wychodzimy z ciepłego namiotu na chłód nocy. Lekki wiatr, padający śnieg z deszczem i jest naprawdę zimno.
Przed nami dwa podejścia… ale za to jakie.
Ruszamy na stok narciarski, jest ślisko, ziemia delikatnie zmrożona i przyprószona śniegiem. Po minucie zapominam o chłodzie, bo podejście jest naprawdę wymagające. „Czytam z ziemi” i w zasadzie krok za krokiem pokonuję podejście. Mniej więcej w połowie odzywa mi się żołądek… W ciągu dnia już miałem „problem” (chyba podświadomie nerwowo) i ganiałem do ubikacji co chwilę.
Decydujemy, że robimy przerwę, gasimy czołówki i idziemy w krzaki. Co jak co, ale u mnie to już chyba standard na biegu… Co więcej, tym razem przeczyściło mnie konkretnie i to jeszcze dwa razy w ciągu nocy. Ja już standardowo noszę ze sobą węgiel, ale tym razem standardowa dawka nie wystarczyła.
Okazuje się, że to dopiero połowa tego podejścia. Przed nami wspinaczka (na szczęście nie taka ciężka) na Małą Czantorię. Przybijamy piątkę ze znakiem i zbiegamy w dół. Czeka nas ostatnie podejście na tej pętli – na Czantorię.
Początek jest dość intensywny, później jest lekkie wypłaszczenie (dalej mocno pod górkę) a na koniec – podejście znowu pod stok. Tam jest też pomiar czasu i spisanie numerów. Teraz zbieg stokiem narciarskim na „start” i rozpoczęcie drugiej pętli.
Zbieg niestety nie należy do przyjemnych. Chmury i padający śnieg w połączeniu z czołówka sprawiają, że widać na metr, może dwa. Stok jest szeroki i widzę szarfy po lewej mojej stornie, zbliżam się do nich w sumie niepotrzebnie, bo i tak nie ma innej drogi (o czym dowiaduję się dopiero na ostatniej pętli gdy „coś widać”). Jest okropnie ślisko, staram się biec po śniegu, bo on gwarantuje chociaż trochę stabilności. Miło myślę o raczkach w plecaku planując już ich nałożenie na następnej pętli.
Końcówka jest już po twardym szutrze, można delikatnie truchtać.
Pierwszą pętlę kończymy w 4 godziny 40 minut.
Wpadamy na punkt. Ten niestety nie jest osłonięty od wiatru – ot zwykły namiot z trzema ściankami. Jest za to herbatka (lub kawa), ananas (ależ był pyszny!!), pomarańcze i ciasteczka.
Szybko się obrabiamy i ruszamy na drugą pętlę.
Druga pętla
Ponownie te same miejsca, chociaż trochę inaczej (bardziej biało). Wiedzieliśmy czego się spodziewać i kiedy będzie ciężej, to pomogło trochę odpocząć głowie. Kilometry chociaż powoli, to mijały dość szybko. Wiało na szczęście tylko na szczytach, reszta trasy w zasadzie w gęstym lesie. Śnieg padał coraz mocniej i w połączeniu z chmurami dalej utrudniał widoczność. Pilnowaliśmy się, żeby pić, jeść, brać saltsticki. Biegliśmy razem, ale jak to w ultra, każdy sam.
Na punkt wpadamy już dość mocno zmęczeni po niecałych 8H biegu. Tempo spadło, ale możliwość (chociaż chwilowego) odpoczynku w cieple dawała pocieszenie.
Znajduję pominięte poprzednim razem pieczone ziemniaki, ależ pyszne. Do tego trochę soli, kiełbaska i serek. Wyciągam ogrzewacze do dłoni i zakładam dwie pary rękawiczek (jedne bardzo cienkie pod standardowe). Jeszcze prewencyjnie zmieniam ponownie baterię w czołówce.
Tym razem zeszło nam się dłużej, ale nic dziwnego. Zaraz za punktem zakładamy raczki. Mniej wygodnie, ale głowa odżyła. Nie straszne już śliskie błoto. Ponownie wyciąg, Mała Czantoria, zbieg, podejście na Czantorię i okropny zbieg po stoku, który dzięki raczkom przebiega sprawniej. Ogrzewacze robią robotę i w dłonie jest mi ciepło. Czapka, kaptur z bluzy i z kurtki dają radę. Czasami nawet odważam się zdjąć kaptur kurtki – na zdjęcie kaptura z bluzy nie mam odwagi 😉
Drugą pętlę zamykamy z czasem 10 godzin 15 minut i mamy 47 km na budziku.
Już machinalnie herbatka, owoce, wyrzucić śmieci i kończmy ten koszmar.
Trzecia Pętla
Wyjście na trzecią pętlę było zdecydowanie łatwiejsze niż na drugą. To już tylko 24km. Po płaskim to trochę ponad 2h….
Tutaj niestety nie ma tak łatwo. Trudność się nie zmienia a zmęczenie kumuluje, do świtu niby blisko, ale jednak dalej ok dwóch godzin. Podejścia idą coraz wolniej, zbiegania w zasadzie już nie ma. Pocieszamy się, że do limitu daleko, że każdy krok zbliża nas do mety, że wreszcie w tym miejscu jesteśmy dzisiaj po raz ostatni.
Wreszcie przychodzi upragniony dzień. Tuż przed wschodem jest najzimniej, a moje ogrzewacze przestały działać. Najbardziej bolą kciuki, reszta palców jest bardziej osłonięta. Powili wraca w nas jednak optymizm, to już naprawdę nie daleko.
Punkt po 14H biegu, kartofel, herbatka, owoce, śmieci, uzupełnienie coli, izotoniku, czołówka do plecaka. Wszystko to już machinalnie, bezwiednie. Ciało zmęczone, głowa zmęczona. Świadomość, że zostały trzy podejścia (dwa standardowe oraz „prawdziwe piekło”) trochę uspokaja. To już przecież tylko 10km.
Wyciągam drugie ogrzewacze, które niestety nie uruchamiają się. Trudno, zaciskam zęby i wychodzimy.
Po wyjściu ponownie raczki. Tym razem nie decyduję się na bieg w nich do końca. Czasami się zatrzymuję, aby je zdjąć, aby po chwili założyć. Niby wszędzie biało, ale śniegu nie ma na tyle, aby w raczkach było „wygodnie”. Jednak w ogólnym rozrachunku dłużej je mam na nogach niż nie. Głowa inaczej pracuje.
Podejście pod wyciąg w Poniwcu wygląda zdecydowanie inaczej niż w nocy. Tym razem widać jak daleko i jak stromo jest. Ciężko w nocy, ciężko w dzień… Ludzi już więcej (długo biegliśmy sami), bo dotarli do nas biegacze z innych dystanstów (startowali później, aby ~być wspólnie na mecie)
Trochę wieje, ręce marzną, o dziwo po raz pierwszy też mi zimno w nogi. Na szczęście to podejście to prawdziwy wyciskacz łez dzięki któremu tętno szybko się podnosi i ponownie robi się względnie ciepło.
Jak w dniu świstaka, wyciąg, Mała Czantoria, zbieg, Czantoria, zbieg.
Jakieś 200-100 metrów przed „startem” i końcem pętli odbijamy w lewo.
To własnie tutaj zaczyna się ostatnie podejście.
Czantoria – końcowe piekło
Sławne ostatnie podejście, prawdziwe piekło lub wpierdol jak to różnie oceniają uczestnicy, to ok 1,3km z przewyższeniem prawie 400 metrów. Dla osób nie zorientowanych – bardzo stromo 😉
Niektórzy podobno robią to w 1,5 godziny.
Z raczkami na nogach zaczynamy wspinanie. Nie jest łatwo. Nogi trzeba podnosić wysoko, a przemoczone i przechłodzone nogi odmawiają posłuszeństwa, dając znać o zbliżających się skurczach.
To jedyne podejście, na którym muszę się zatrzymać i złapać oddech. Ponieważ jest wąsko, to przy okazji puszczam ludzi z dwóch i z jednej pętli. Zagryzamy zęby i nie poddajemy się.
W połowie podejścia pojawia się chmura, widoczność spada. Kończymy stromy kawałek pod wyciągiem i wchodzimy na stok. Tutaj już wieje, mgła utrudnia dojrzenie jak jeszcze daleko.
Docieramy do jakiegoś namiotu, patrze na zegarek, który mówi, że do mety jeszcze jakieś 200 metrów… oszukał. Zaskoczony wyciągam kamerę i po chwili wszyscy razem wbiegamy na metę.
17 godzin 10 minut – ostatnie podejście w 45 minut. Tyle nam zajęła wizyta w piekle Czantorii.
Piekło Czantorii – Meta
Na mecie medale, wywiady, wizyty w zakładach pracy… a nie, tylko zimno i wieje. Odbieramy depozyty, idziemy do wesołego namiotu (ogrzewanego!) i szybko ściągamy mokre rzeczy.
Ważna sprawa – wypchajcie depozyt ciepłymi rzeczami na powrót. Spodnie, koszulka, bluza, kurtka, czapka, rękawiczki, skarpetki i buty. To jest listopad, może wiać, padać deszcz lub śnieg, a wy będziecie wymęczeni i prawdopodobnie przechłodzeni. Możliwość założenia suchych rzeczy jest wiele warta – szczególnie, że czeka was ….
Zjazd kolejką
Run And Fly – Na gorąco z piekła
Relacja Filmowa z Piekła Czantorii – Przepieron 71km 2023
Piekło Czantorii 2023 – podsumowanie
Wyposażenie na Przepieron 71km
Organizacja / Trasa Piekła Czantorii
Wolontariusze jak zwykle na biegach ultra mega pomocni, zabawni, motywujący.
Fotografia na najwyższym poziomie i jak widziałem ich opatulonych i stojących w jednym miejscu, to robiło mi się jeszcze zimniej. Wielki szacunek dla Was za poświęcenie i chęci, a za piękne zdjęcia czapki z głów.
Jeżeli chodzi o mój ponowny udział w tym biegu, to nie mam takich planów. Jest to bieg który nie wybacza, zjada i wypluwa. Nie miałem kryzysów, problemów i wszystko szło dobrze.. ale właśnie szło… biegania nie było, czas się dłużył a 12 godzin w nocy, deszczu, śniegu, błocie i liściach robi swoje.
Ja biegam aby poznać piękno gór, rozkoszować się chwilą (nawet gdy cierpię). Tutaj niestety nie było mi to dane. To jest czysta walka z górą i samym sobą. Dla mnie to trochę za mało.
Jednak nie odbierajcie tego jako marudzenie. Cieszę się, że to ukończyłem, cieszę się, że tego doświadczyłem i cieszę się, że mam to już za sobą. Wspomnienia (dużo wspaniałych) z tego biegu zostaną ze mną na stałe, ale nie garnę się aby to powtarzać 😉
Jacek Deneka – Ultra Lovers
3 komentarze
Marzynia
Przeczytałam i obejrzałam z zapartym tchem (tiaaa… przed ekranem…). Jestem pod wrażeniem nie tylko kondycji, ale także poczucia humoru i wartości literackiej pana relacji. A „porada skarpetkowa” – bezcenna! (muszę w takie zaopatrzyć męża do pracy w lesie). Dziękuję za dawkę pozytywnych emocji 🙂
Bartosz
bardzo dziękuję 🙂
Piotr Gumiela
Załapałem się na fotkę zaraz przed metą 🙂 pozdrawiam i potwierdzam lekko nie było 🙂