UTMB 2025
Ultra Trail du Mont Blanc to festiwal odbywający się we Francji w Chamonix. Jego nazwa to tak naprawdę nazwa biegu, który poprowadzony jest trasą TMB dookoła masywu Mont Blanc. Jest to największa impreza Ultra w Europie i przyciąga ludzi z całego świata.
W 2025 roku miałem okazję spełnić biegowe marzenie i pojawić się tam na starcie koronnego biegu.
Czy UTMB to jedna wielka komercja, czy też może święto biegania?
Na te i inne pytania znajdziecie odpowiedź poniżej.
Serdecznie zapraszam na relację z UTMB 2025.
Jak zapisać się na UTMB?
No i tutaj jest pierwszy problem. Nie jest to takie proste, a droga do startu jest często długa i wyboista (dosłownie i w przenośni).
- Trzeba posiadać odpowiedni index UTMB dla wybranego biegu (20K 50K 100K 100M)
- Trzeba uzbierać „kamienie” biegowe podczas startu w serii „UTMB World Series”
- Trzeba mieć szczęście w losowaniu (jeden kamień to jeden los)
Jak widzicie, warunków jest klika i wszystkie muszą się spełnić.
Tutaj również wchodzi najważniejszy zarzut do UTMB – komercjalizacja. Zdobywać kamienie można tylko i wyłącznie w biegach pod patronatem UTMB. Jeżeli chcesz wziąć udział w głównych biegach na festiwalu, to musisz zaliczać inne festiwale. Ponieważ w Polsce nie ma (mam nadzieję, że „na razie”) biegów z UTMB World Series, zostają nam wyjazdy zagraniczne. Nie dość, że starty tam są dość drogie, to trzeba doliczyć podróż i nocleg. A na dodatek expo kusi gadgetami. Jednym słowem, gruby portfel się przyda…
Nie zmienia to jednak faktu, że wg mnie ta droga jest tego warta.
Na losowanie można zapisać się na dwa sposoby: samodzielnie lub grupowo. Zapisanie się samodzielnie daje takie same szanse wylosowania jak grupowo (grupa wchodzi do losowania z ilością kamieni które ma zawodnik z najmniejszą ich liczbą). Szanse na wylosowanie jednej osoby lub grupy są więc takie same, ale przy grupie dostają się wszyscy albo nikt. Po wylosowaniu kamienie „wrzucone” do losowania znikają z konta każdego wylosowanego. Jeżeli chodzi o mnie, to miałem 7 kamieni (3 z Mozarta i 4 z Juliana) i właśnie tyle nasza grupa użyła przy zapisach. Słyszałem o sytuacji, że ktoś z 17 punktami nie został wylosowany, więc myśmy mieli trochę szczęścia 🙂
UTMB – Co gdzie i jak?
Jak już pisałem, UTMB to festiwal, więc można wybrać sobie bieg odpowiadający naszym potrzebom. Cały Festiwal trwa tydzień a biegi rozłożone są na poszczególne dni. Dzięki temu Chamonix tętni życiem biegowym cały czas.
Jakie dystanse mogę pobiec w ?
CCC- 100 km ~6050m⬆️ limit 26:30 h, start piątek godzina 9 rano
OCC – 61 km ~3400m⬆️ limit 14:30 h, start czwartek 10:15 rano
TDS – 153 km ~9000m⬆️ limit 44:55 h start 23:50 poniedziałek -tutaj nie ma losowania
PTL – 300 km ~25 000m⬆️ limit 151 h start 8:00 poniedziałek (to bardziej wyprawa niż bieg.)
MCC – 40 km ~2350m⬆️ limit 10 h start 10:00 poniedziałek
ETC – 15 km ~1200m⬆️ limit 4:30 h start 14:00 wtorek
YCC – 15 km ~1200m⬆️ limit 4:00 h start 11:00 wtorek
No i nadszedł ten dzień, ta godzina. Oddaję przepak (trzeba podejść do niego koło kilometr od startu, więc uwzględnijcie to planując godzinę dotarcia na start) i idę na start. Beata mówi, że jestem blady, „to od kremu” odpowiadam, a w głębi serca nie wiem czy to do końca prawda. Żegnamy się z żonami i idziemy. Na tym dystansie biegniemy w 5 osób (Kelli, Piotr, Robert, Michał i Ja). W naszej grupie jest jeszcze Zuza, ale ona biegnie od kilku godzin CCC.
Piotr i Robert mają ambitne plany i udaje im się przebić bliżej startu. My w trójkę idziemy trochę naokoło, aby dostać się do środka.
Ludzi ogrom! I nie mówię tu o kibicach, bo tych są tysiące, ale o biegaczach. Dostać się na plac startowy to wyzwanie. Jesteśmy z 40 minut przed startem, a i tak lądujemy pod koniec tłumu. Jak chcecie być bliżej, to polecam być dwie godziny wcześniej. To jest o tyle ważne, że uczestników jest 2700 co powoduje korki już na samym początku a później jest parę zwężeń, które to dodatkowo spotęgują.
Pogoda nas nie rozpieszcza, ale daje taryfę ulgową. Kropi delikatnie, ale prognozy mówiły o deszczach później. Liczę na to, że „przejdzie bokiem” ale nastawiam się na najgorsze.
Emocje ogromne, cały czas coś sie dzieje. Na wszystkich twarzach podekscytowanie. Odpalam na zegarku trasę i plan czasowym do zegrka przygotowaną w mojej aplikacji. Punkty zaznaczone, czasy widoczne, przynajniej tutaj nie ma fakapu.
Najpierw leci Imagine a zaraz późnije wchodzi „hymn” Utmb. Vangelis „Conquest of Paradise” i zapada cisza. Wszędzie ludzie i cisza. Widać jak napięcie sięga zenitu.
Start jest zaskakujący, nie ma odliczania, nie ma wystrzału, wszystkim zarządza muzyka. Na odpowiedni takt elita odpala. Widać to na telebimie i wtedy tłum szaleje, a ja z nim.
Przez dobrą minutę nic się nie dzieje, jak staliśmy tak stoimy. Wąska brama startowa i wąska ścieżka przez miasto dyktują warunki. Start przekraczam chyba z 3 minuty później i z biegania raczej nici. Powoli tłum zaczyna biec, a my razem z nim.
Nie słyszę swoich własnych myśli, kibice są wszędzie i „robią robotę” przebiegamy obok naszych żon i wtedy myślę, zaczęło się. Największa przygoda biegowa w moim życiu.
Pierwsza noc.
Czy pisałem już, że kibice są wszędzie?. Po dwóch kilometrach zaczyna padać na tyle mocno, że decyduję się na założenie kurtki. Robię to w zasadzie w biegu, bo tłum biegaczy ciągnie. Trafiamy na pierwsze spowolnienie, a później drugie (mostek). Tutaj leje już konkretnie i gdyby nie było w miarę ciepło, to już bym myślał o drugiej kurtce. Po 6km w miarę płaskiego rozpoczynamy podejście. To zmieniony kawałek oryginalnej trasy,150 metrów na 1.3km. Teraz wiem, że łatwo właśnie się skończyło… Zaraz po tym zbieg 2km (200 metrów w dół). Nie techniczny, po ścieżce/szutrze. Pierwszy punkt.
Les Houches
Tutaj w zasadzie tylko woda, bez przestoju dalej.
Kibice są wszędzie. Nie tylko na ulicy, ale również na podejściach i zbiegach, to jest niesamowite.
Drugi punkt to dla nas wyznacznik czasowy. Tam limit jest naprawdę mocno ustawiony i nie można się ociągać. Długie podejście ponad 800 metrów na 5.5km… Przypomnę, że łatwiej już było. Na szczycie (i w drodze do) kibice…. Zbieg to mokra trawa i błoto, bo znowu zaczyna padać. Nogi mi jadą, nie jestem w stanie tego wyłapać i po spektakularnym locie ląduję centralnie na plecy. Dobrze, że plecak amortyzuje a i ziemia miękka. Pięć minut później przechodzimy przez tory i druga wywrotka, tym razem na twarz… no lepiej być nie mogło… cały zbieg to 7km i 1000 metrów w dół. Czołówki już na głowach, bo przyszła noc a my powoli zbliżamy się do drugiego punktu.
Saint-Gervais
Co tutaj się dzieje! Pamiętacie jak mówiłem, że kibice są wszędzie? No więc tutaj jest ich więcej! Wbiegamy do miasta wyznaczoną trasą podzieloną po środku. Po prawej stronie my, po lewej ci już po punkcie. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy!
Sam punkt to mistrzostwo świata. Szeroko, po dwóch stronach stoiska z jedzeniem/piciem, Wolontariusze „lotni” pomagają zawodnikom. Wg mnie wiele biegów (kurde nie wiele, ale prawie wszystkie) ma gorzej ogarniętą metę pod kątem obsługi i kibiców.
Nie chce się stąd wychodzić, ale uzupełniamy płyny, jem co nieco, piję herbatkę i ruszamy dalej. Przed nami następny odcinek – 10km i 400 metrów w górę. Niby bez tragedii. Wpadamy na punkt.
Les Contam
… i 5 minut później wychodzimy w inny świat. Już nie padało, a teraz leje i jest zimno. Trzeba się ruszać.
Pierwsze cztery kilometry to raczej płasko, ale deszcz nie daje za wygraną. Mówię Michałowi, że nie dam rady tak dalej i muszę się przebrać. Stajemy pod jakimś daszkiem, który osłania nas tylko trochę i ja zdejmuję kurtkę i przesiąkniętą koszulkę. Wyciągam z plecaka koszulkę z długim rękawem i wodoodporną kurtkę. Waham się, czy założyć mokrą koszulkę na tą suchą, aby mieć trzy warstwy, jednak rezygnuję. Na szczęście kurtka robi robotę i od razu jest mi ciepło i sucho. Michał też się przebiera.
Docieramy do odcinka z kolorowymi świecącymi „kołami” Hoka. To takie naładowanie „energii” przed tym co nas czeka.
Na 10 km jest prawie 1300 metrów w górę. I to niby nic strasznego, dość stabilne podejście bez technicznych kawałków, ale to ma 10km… Mam doświadczenie jako takie w biegach ultra, ale psychicznie nie byłem świadomy i przygotowany na taką atrakcję. Noga za nogą (bo przed nami i za nami zawodnicy) wspinamy się. Ja w trakcie nakładam overpants, czyli spodnie wodoodporne zakładane na wierzch i rękawiczki wodoodporne (również zakładane na zwykłe). Jest zimno, pada, ciemno i tylko widok czołówek z przodu i z tyłu daje odczucie o nachyleniu.
Docieramy do jakiegoś nieoznaczonego punktu. Widzimy jak ludzie się w nim przebierają, ale my idziemy dalej. Jeden z wolontariuszy zaczepia Michała „Long pants”. Michał ma spodnie 3/4 więc mówi, że ma w plecaku. Koleś odpowiada, że albo nakłada, albo DNF. Tutaj nikt się nie bawi. Przed nami jeszcze kawałek tego podejścia i już chwilę później wiemy, skąd ten przymus. Deszcz zmienia się w śnieg. Najpierw delikatnie, później mocniej. To, że śnieg w wyższych partiach będzie to wiedziałem, ale nie spodziewałem się opadów ani burzy śnieżnej!
Temperatura delikatnie poniżej zerka, wiec ten śnieg pada mokry razem z deszczem, do tego wiatr, powtarzam sobie, że dobrze, że kupiłem dobrą kurtkę, overpantsy i rękawiczki bo bez tego nie dałbym rady. O dziwo jedna koszulka daje radę i chociaż czasami jest zimno, to raczej jest to ciągły dyskomfort, a nie uczucie przenikającego zimna. Wreszcie docieramy na szczyt (w zasadzie na każdym najwyższym punkcie na podejściach był „punkt” pomiaru gdzie czasem zczytywali nam numery, czasem plecaki) po trzech godzinach!
Niby człowiek powinien się ucieszyć, że to podejście już się skończyło, ale wtedy patrzy na zegarek a ten jest bezlitosny. 5.5 km i 960 metrów w dół. Deszcz, śnieg, błoto jak po dobrych opadach w Bieszczadach i nachylenie 17% w dół. Kto to wymyślił!
Les Contamines
Tam standardowo, coś zjeść, herbatka, trochę rosołku. Teraz po fakcie wiem, że te dwa odcinki były dla mnie krytyczne i przegapiłem sygnały od organizmu (albo ich nie było). Zdecydowanie za mało jadłem, trzeba było pić więcej rosołu, jeść więcej chleba i cały czas dorzucać do pieca. Niestety noc, deszcz, śnieg i monotonność podejścia zrobiły swoje i chociaż zegarek krzyczał „jedz” to często go ignorowałem.
W każdym razie do następnego punktu mamy 18km, z czego na 10 ponownie ponad 1000 metrów w górę.
Nic się nie zmieniło, wiatr, deszcz, śnieg, noga za nogą, światła czołówek z przodu i z tyłu. Nikt nie wyprzedza, każdy skupiony na sobie. Na „szczyt” dochodzimy nad ranem i słońce powoli rozświetla krajobraz, a ten jest piękny, zimowy. Michał rzuca „Witamy w słonecznej Italii”. Ot żartowniś.
W pewnym momencie okazuje się, że jesteśmy poza trasą, po krótkim zbiegu miało być podejście pod Piramides (najwyższy punkt na naszej trasie), ale organizator wprowadził szybką korektę ze względu na warunki na trasie. Ja się z nim kłócić nie będę. Zbieg jakieś 4km i 400-500 metrów w dół. Widoki coraz piękniejsze, pogoda się poprawia, chmury znikają i wychodzi słońce. Na razie jeszcze zimno, ale jest zapowiedź dobrego dnia.
Sobota
Lac Combal
Na punkt docieramy z ok 2h zapasu. Powinno być więcej, ale jest jak jest. Zbiegi dały w kość zarówno stopom (mokre buty/skarpetki) jak i czwórkom. Jednak słońce dodaje otuchy.
Do następnego punktu 7km i 460 w górę i 460 w dół.
Początek delikatnie płaski, ale po jedzeniu i zmasakrowaniu przez noc ja mogę tylko iść. Na podejściu robi się ciepło i overpantsy trafiają do worka (jeszcze mokre, całe w błocie ale cóż zrobić). Prognozy mówiły, że już padać nie będzie i tego się trzymam.
Wspinaczka niczym się nie różni od tej, która była do tej pory, mozolnie do góry krok za krokiem. Zbiegi ostre dobijające stopy i czwórki.
Checrouit
Gdy docieram na punkt Michał kończy jakieś spagetti. Niestety własnie się skończyło i trzeba poczekać. Do przepaku zostało 5km zbiegu (i 800 metrów d dół!) wiec po 5 minutach czekania stwierdzam, że idziemy. Miałem ochotę na coś ciepłego i jakbym coś zjadł w tamtej chwili, to może jeszcze uratowałbym żołądek. Jednak tak się nie stało i trochę rozgoryczony ruszyłem do przepaku w Courmayeur.
Tutaj ponownie zbieg zbiera swoje żniwo, niby w dół a cholernie ciężko. Niby nie technicznie, ale nachylenie okrutne. Do przepaku docieram sponiewierany.
Przepak w Courmayeur
To tutaj jest start biegu CCC a myśmy zaplanowali sobie godzinę. Trzeba naładować telefon, podładować zegarek ,wymienić powerbanka, przebrać się, zjeść, wypić i przepakować. Niby godzina czasu, ale wiele rzeczy do zrobienia, gdy jesteś wykończony i nogi ci się trzęsą.
Kanapka mi nie wchodzi i przez to nie jem nic na miejscu (a były jakieś ciepłe makarony). Myję stopy mokrymi chusteczkami i naklejam na podeszwy taśmy kinezjo, bo poprzednie od wilgoci się odkleiły, a mam już odparzenia. Podobno ma nie padać, ale ja mam wodoodporne skarpetki w przepaku i decyduję się je założyć. To był następny duży błąd, jak się okazało później. Te skarpetki są dość grube i do nich muszę mieć większe buty. W tych było na styk, co spowodowało odciski, obtarcia i inne problemy, których przy zwykłych skarpetkach bym uniknął.
Uzupełniamy płyny, przepakowujemy plecaki, ja zakładam buty na zmianę, a Michał decyduje się biec w tych samych.
Po godzinie wychodzimy na odcinek 5km z przewyższeniem 800 metrów.
Tym razem widoki trochę rekompensują wysiłek, ale ta część to ponownie 1.5 h.
Refuge Bertone
Teraz zaczyna się chyba najładniejszy odcinek trasy. Prawie 13 km (376m w górę i 565m w dół) biegnie sie bokiem góry, a po lewej prezentuje się cały masyw. Pogoda dopisuje, u mnie z bieganiem ciężko chociaż po przepaku lepiej, więc chociaż delektuję się widokami. Co chwile ktoś leży przy trasie i śpi, ja tymczasem walczę. Na razie stopy są jeszcze ok, ale już wiem, że żołądek się zbuntował. Pojawiają się skurcze (na szczęście krótkotrwałe) i brak energii daje mi się we znaki. Tempo spada jeszcze bardziej. Byle do punktu, aby zjeść coś ciepłego.
Arnouvaz
Kończymy podróż trawersem i zbiegamy do dolinki, gdzie jest upragniony punkt. Jest rosół, więc wyciągam kubeczek i podstawiam wolontariuszowi. Ciepły, pachnie wspaniale… ale słony tak, że aż mnie skręca. Po dwóch łykach wiem, że nie ma szans abym go zjadł/wypił. Widzę dwa garnki i pytam się, czy drugi jest tak samo słony i słyszę, że tak. Rosołek zamiast do brzucha ląduje na trawie. Muszę się zadowolić herbatką z cukrem (trzy kubeczki) i chlebem. W części namiotu zrobiony jest punkt z masażystami. Można ustawić się w kolejkę i dać sobie wymasować obolałe nogi! Super sprawa, ja niestety nie mam na to czasu. Zaliczam jeszcze toaletę i ruszamy.
Wychodzimy na wspaniały odcinek 4,2 km i 740 metrów co daje nam drobne 17% nachylenie. Wspaniałe prawda?
W połowie podejścia czuję, że nie mam zupełnie energii, łapię dextro aby wpadło coś szybko i jem batona. Chociaż żołądek się buntuje, to jakoś daje radę i siły wracają. Niestety tym razem muszę robić drobne przerwy, bo nie jestem już w stanie iść cały czas. Po którymś łyku coli czuję jak mnie skręca i podejrzewam, że ten napój może mieć pośredni związek z moimi problemami. Nie jestem pewien, ale podejrzewam, że jako koncentrat była dawana pepsi zero, więc brak cukru i w moim przypadku brak łagodzenia objawów żołądkowych. Postanawiam więcej jej nie pić i spróbować izotonika NaaK dostępnego na punktach. On jest z węglowodanami, więc powinien również zapewnić energię, co przy moim słabym jedzeniu może być również zbawienne.
Pokonanie tego odcinka zajmuje mi chyba 1:40, nie ma łatwej gry, ale właśnie opuszczamy Włochy i wbiegamy do Szwajcarii. Do punktu pozostało 10km i ponad 1000 metrów w dół. Początek jest fajny, nawet trochę biegamy, wydaje się, że czas mamy ok i na każdym punkcie zyskujemy trochę czasu do limitu.
Oczywiście łatwy zbieg nie trwa wiecznie i niektóre kawałki naprawdę dają w kość.
Do punktu docieramy już po zachodzie słońca.
Druga Noc
La Fouly
Na punkcie nie ma rosołu, pije herbatę i siadam przy stoliku. Michał mów, że będzie czekał na zewnątrz, bo coś okropnie śmierdzi. Jak się okazuje, to ser na ciepło. Podobno bardzo dobry, ale nie odważyłem się spróbować. Herbatka, chleb, owoce. Napój colopodobny wylany i na jego miejsce ląduje cytrynowy NaaK.
Mam nadzieje, że to mi pomoże.
Odpoczywam z 10 minut i ruszamy. Zaraz po wyjściu czuję, że jest mi zimno i zakładam ciepłą kurtkę.
Najbliżysz odcinek to ok 10km i trochę ponad 500 metrów w dół. Wydawać by się mogło, że super odcinek jakich wiele nie było. Jednak pamiętajmy, że za nami już ponad 110km ostrego wpie.. biegu. Do tego rozpoczęła się druga noc, a droga pełna kamyczków i wystających korzeni nic nie ułatwia.
Czasem podbiegamy, ale jednak większość chodzimy. Michał dostosowuje swoje tempo do mojego chociaż wiem, że mógłby truchtać, a moje szybkie chodzenie jest dla niego kłopotliwe.
Niestety wszystko co dobre trwa krótko i docieramy do podejścia, 4km i 450 metrów w górę. Jedyne co pamiętam z tego odcinka to fakt, że moje palce zaczęły cierpieć i czuje, że na punkcie muszę o nie zadbać, oraz że lemonkowy/cytrynowy NaaK nie jest smaczny i muszę się przerzucić na Arbuzowy. Michałowi z kolei zamykają się oczy, więc on chce złapać parę minut snu.
Champex-Lac
Na punkcie jak zwykle masa ludzi. Trochę osób śpi, ale ogólnie wrzawa. Michał się kładzie na ławce, a ja przystępuję do ogarnięcia stóp. Po zdjęciu skarpetek niby nie ma tragedii, trzy widoczne bąble i parę obtarć. Już wiem, że te skarpetki nie były dobrym pomysłem, a nie mam ze sobą innych na zmianę (to następny błąd, którego nie powinienem popełnić bo zazwyczaj jednak drugie skarpetki mam w plecaku).
Niestety nie mam igły, więc posiłkuję się małymi nożyczkami z apteczki, ale średnio mi to idzie. Plastry delikatnie zamoczone, ale oklejam co mogę i się ubieram. Po włożeniu stopy do buta mam wrażenie, że teraz jest gorzej niż przedtem, ale już nic innego nie wymyśle.
Michał po 9 minutach drzemki wstaje. Mi niestety zeszło się i dopiero wiąze buty. Trzba jeszcze ogarnąć jedzenie i uzupełnić picie. Mają tutaj makaron z mięskiem, ale nie mają żadnych naczyń. Dostaję więc porcję do kubeczka, a ponieważ sztućców też nigdzie nie ma to „pije” ten makaron krztusząc się przy tym. Z tego samego kubeczka piję NaaK a później herbatę. Na koniec dorzucam parę bananów do tego miksu.
Wg Michała robię sobie bajzel i może ma rację, jednak próbowałem już wszystkiego i jedyne co mi przychodzi do głowy, to zarzucić żołądek, aby pobudzić go do pracy.
Jak na ilość rzeczy, które udało się tu zrobić, wychodzimy z niego dość szybko.
Do następnego punktu mamy 16km – 950m w górę i 760m w dół.
Jednak na początek 2km płasko, a póżniej 2,5 km o nachyleniu 7% więc znośnie. Czas mamy dobry, zyskujemy, ale tym razem szlak prowadzi wąskim kawałkiem w poprzek góry. Ciągniemy się za jakimiś biegaczami bo mają „dobre tempo” i zawsze w grupie raźniej.
Gdzieś ok 2-3 w nocy Michal proponuje, abyśmy na punkcie ogarnęli się „bez zwłoki” bo czas nas goni. Mówię mu, że raczej na punktach nie zwlekam, ale chciałbym mieć z 5-10 minut dodatkowo, aby sobie posiedzieć i złapać oddech. To iskra, która powoduje, że zarówno Michał jak i ja się gotujemy. Zmęczenie bierze górą i dobre 15 minut prowadzimy zawziętą dyskusję. Pewnie jak by to była rozmowa telefoniczna, to ktoś by rzucił słuchawką.
Ponownie podejście i całość 760 metrów na dystansie 5km. Wielkie kamienie i podejście jak na Szczeliniec. Prawie, bo bardziej strome i niekończące się. W pewnym momencie idziemy korytem rzeki (na szczęście płytka) i da się skacząc po kamieniach unikać wody. Niestety końca nie widać.
Przed punktem jest zbieg, który w pewnym momencie ma nachylenie 20% na dystansie kilometra. Trzeba zeskakiwać z wielkich kamieni, podpierać się rękoma a czasami nawet siadać. Chciałbym kiedyś zobaczyć jak zbiega tam elita.
Trient
Wpadamy na punkt dalej zyskując do limitu, to już chyba prawie 3h. Michał nie komentuje mojego siedzenia, za to ja staram się ogarnąć szybko i faktycznie po 15 minutach wychodzimy.
Przed nami 12km, 800m w górę i 830m w dół.
Atmosfera się oczyściła, blisko do wschodu więc humory nam się poprawiły. Zaraz za punktem Michał mówi, że on ma halucynacje i na kamieniach widzi „buźki”. Uśmiechają się do niego. Ja z kolei cały czas się zastanawiam, po co my na tą górę idziemy. Musimy tam coś komuś zanieść?
Siła sugestii jest na tyle mocna, a mój mózg na tyle zmęczony, że od tej chwili na każdym, nawet najmniejszym kamieniu zaczynam wiedzieć obrazki. Bardzo realistyczne i szczegółowe. A to pies grający w bejsbola, a to dziewczynka na huśtawce, dwie osoby podające sobie ręce, wilk w czapce policjanta. Jakbym się wtedy zatrzymał, to mógłbym dokładnie opisać każdy kamień. Mówię o tym Michałowi, pokazuję kamień – „Patrz, facet z pokazuje coś ręką”, „Widzę to! On ma ogon jak krewetka” „Dokładnie!”.
Co jak co, ale wspólne haluny, to miałem pierwszy raz w życiu.
Ale to nic, chciałem Was tylko rozluźnić przed tym co teraz napiszę, bo jeżeli planujecie ten bieg, to musicie się do tego solidnie przygotować.
Podejście za tym punktem, to jest taki hardkor, że ciężko mi to opisać. 4,5km i 730 metrów w górę, średnie nachylenie nie oddaje jednak tego co Was tam czeka. Z mojej perspektywy, to była pionowa ściana, na minutę podejścia musiałem zatrzymać się na 15 sekund, do tego ogromne zmęczenie i mózg pracujący na nieznanych dla mnie falach – przepis na wspaniałą katastrofę czasową. Niby wschód, niby powinno być lepiej, ale nie jest.
Zatrzymuję się, wyciągam telefon i nagrywam parę zdań. Odpalam WhatsApa i piszę do znajomych na wspólnej grupie. Beata już wstała więc odpisuje mi, Zuza również nie śpi i też pisze parę słów. Chowam telefon i mam wrażenie, że się obudziłem. Wrażenia z ostatniej godziny są jak za mgłą a ja czuję, że odżyłem. Docieramy do końca tej mordęgi. Moje nogi pracują już tylko w jednym trybie na raz i przełączenie ich z podejścia na zbieg nie jest łatwe. Trwa to chwilę zanim mięśnie dostosowują się do nowego ruchu, ja za to czuję, że mój żołądek się wreszcie uspokoił i to chyba właśnie w momencie „obudzenia” wydaje mi się, że NaaK zrobił swoje. Niestety moje stopy są w stanie agonalnym i każdy krok to ból.
Niedziela
Nowy dzień, nowy ja chciało by się powiedzieć, niestety tak nie jest.
Przed nami mocny zbieg, dużo czasu straciliśmy na podejściu, ale tego nie da się zbiegać. Uważam na każdy krok a i tak co chwilę uderzam stopą o korzenie. Jest stromo. W pewnej chwili orientujemy się, że w tym tempie to te 3h zapasu (a w sumie może trochę ponad dwie) mogą nie wystarczyć i próbujemy zbiegać z zaciśniętymi zębami i łzami w oczach.
To przedostatni punkt, za nim jedno podejście i zbieg do mety. Damy radę!
Vallorcine
Tutaj krótko, jem co mogę (banany, abuza) piję herbatkę, uzupełniam NaaK, łapię coś jeszcze i czas się zwijać.
11 kilometrów, 940m w górę i 300 w dół.
Słońce zaczyna grzać, na niebie nie ma chmur, jest piękna pogoda… nie dla biegaczy. Pięknie widać za to Mont Blanc. Podejście jest okrutne (ale które tutaj nie było). Kamienie duże i małe są wszędzie. Powoli, ale do przodu. Ten kawałek podzielony jest na dwie części a pomiędzy nimi jest odcinek „mieszany”, trochę w górę, trochę w dół. Na końcu tego odcinka, ok 1 km przed punktem wychodzimy z lasku, który nas trochę chronił przed słońcem na otwartą przestrzeń i mamy podejście pod stok (narciarski). Mówię Wam, sadysta układał tą trasę.
Noga za nogą wbijam na górę. Ponownie mam wrażenie, że to się nie kończy. Jedyne co mnie utrzymuje to świadomość, że to ostatnie podejście i teraz już tylko w dół do mety.
La Flégère
To ostatni punkt, tutaj nie ma dużo ludzi i raczej każdy chce stąd wyjść jak najszybciej. Woda wyszła mi cała, więc uzupełniam (od jakiegoś czasu leję tylko gazowaną).
Uśmiechnięty patrze na zegarek i czuje, że moja twarz robi się blada. 7 km i 870 metrów w dół.
jprdl…
Czasu mamy dużo, więc nie będę się zmuszał do biegu, szczególnie, że trasa prowadzi po stoku. Obite palce podczas schodzenia bolą jeszcze bardziej. Noga przesuwa się do przodu i palce uderzają o koniec buta. Mało miejsca przez grube skarpetki zbiera swoje żniwo.
Każdy metr przybliża nad jednak do mety, więc jest ok.
Meta
Gdy zostaje nam 3km do mety na spotkanie wychodzą do nas Beata i Agatka. Uśmiechnięte, pełne werwy w zasadzie przybiegły pod górkę. My ledwo kontaktujemy, ale cieszymy się ogromnie. Ten ostatni kawałek to chociaż dalej stromo i wszystko boli, to jednak już tuż tuż.
Chamonix wita nas kibicami. Obiecałem Michałowi, że przez ostatni kawałek przebiegniemy i tak też robimy. Ostatnie 500 metrów to u mnie ogromne emocje, płacze chyba z trzy razy. Dziewczyny biegną z nami, a ja nawet teraz pisząc o tym mam mokre oczy.
Kibice są wszędzie, wrzawa, hałas, zbijanie piątek.
Tuż przed metą się zatrzymujemy się. Misiaczek i Wchodzimy na metę. Szybkie zdjęcie i trzeba iść po kamizelkę.
Jak już wiecie, nie ma tutaj medali i wg mnie to strasznie słabe. Ten moment kiedy na mecie ktoś Ci wręcza ten drobny przedmiot jest wg mnie bardzo ważny i jego brak mi tutaj doskwiera. Jak odbieram kamizelkę to ryczę ponownie i myślę sobie nigdy więcej!
Kłamię 🙂
Dobrze wiem, że to najczęściej niedotrzymana obietnica i nawet mi to do głowy nie przychodzi.
Wiem, że wróce kiedyś na dużą pętlę! Natomiast wiem, że nie zdaży się to prędko. Wcześniej chcę zrobić CCC oraz OCC, a ponieważ wcale nie jest łatwo się tutaj dostać, to UTMB musi poczekać.
Run And Fly – Na gorąco z UTMB
Relacja Filmowa z biegu UTMB 2025
UTMB 2025 – podsumowanie
Wyposażenie na bieg UTMB
Moje wrażenia
No tutaj chyba wszystko jasne. Wszystko macie w tekście powyżej.
Organizacja – perfekt, wolontariusze – perfekt, atmosfera – perfekt.
Komercjalizacja – w dupie to mam, Za pewne rzeczy warto zapłacić, a widząc ile dostąję, skłonny jestem poświęcić inne przyziemne rzeczy na spełnienie marzeń.
Podziękowania
„Chciałem podziękować Salowi Sapersteinowi” – taki wewnętrzny żart dla tych co oglądali „Studio” 😉
A na serio, to bardzo dziękuję za pchanie kropki, za wszystkie wiadomości (na które odpisałem lub nie), za spam który mi wysyłaliście i za to, że ze mną byliście na tej drodze. Wiedza, że tyle osób mi kibicuje była dla mnie motywująca i pomagała przetrwać kryzysy.
Dziekuję rodzinie która powtarza „to może już dasz sobie spokój”. Wiem, że się o mnie martwicie i doceniam to bardzo, ale nie liczcie na to 😉
Dziękuję Kelli, Piotrowi, Robertowi – to była ogromna przyjemność i gratuluję Wam ukończenia tego cholernego biegu. Zrobiliście to po swojemu w pięknym stylu. Mistrzostwo!
Zuza dziękuję za te pare prostych słów nad ranem. Pomogły mi bardzo tak jak Twoja głosówka z trasy. Ukończenie CCC w takiej kondycji i z uśmiechem na mecie to coś pieknego! Gratulacje.
Dziękuję również Arkowi (mąż Kelli) za uśmiech, poczucie humoru i super wspólny czas!
Agatko, Twój optymizm i pomocna dłoń jest zjawiskowa. Buziaki!
Michał! tutaj bez słów!
No i oczywiście na koniec najważniejsza osoba w moim życiu. Kochanie dziękuję za całe wsparcie, którego mi udzielasz, za to że tolerujesz moje wariactwa i że „trochę” dzielisz ze mną tą pasję. Każdy wspólny bieg znaczy dla mnie bardzo wiele a to, że byłaś ze mną na mecie znaczyło więcej niż ukończenie tego biegu. Kocham Cię!
Zdjęcia we wpisie własne (z kamery 360) oraz z oficjalnych zdjęć z UTMB.