Julian Alps Trail Run 120km – Relacja
Zapisy na start
Moim marzeniem (ultrasowym) jest udział w UTMB.
Aby tam się dostać, trzeba spełnić szereg wymagań oraz mieć szczęście.
Szczęście (w przypadku zwykłych osób) jest niezbędne, gdyż UTMB cieszy się ogromym zainteresowaniem i aby wziąć udział w tym biegu, trzeba zostać wylosowanym.
Temu szczęściu można pomóc, startując w biegach pod patronatem UTMB. Zdobywa się tam tzw „kamienie biegowe”. Każdy taki kamień, to jeden los w loterii do biegu. Im więcej kamieni zdobędziesz, tym więcej masz szans w losowaniu.
Jednym słowem, jeżeli chcesz szczęściu pomóc, to musisz startować (a co z tym płacić i to „słono”) w biegach z serii UTMB.
W poprzednim roku zdobyłem 3 kamienie startując w „Mozart 100 km” w Salzburgu (relacja poniżej).
Tak oto, zapisałem się na „Julian Ultra Trails Run” na dystansie 120km.
Bieg Julian Ultra Trails Run – Informacje
Za pokonanie dystansu 120 km, otrzymujemy 4 kamienie – jest więc o co walczyć.
Bieg odbywa się on na Słowenii, w pięknych Alpach Julijskich.
Start w drugiej połowie września daje szansę na przyjemną biegową pogodę. Należy jednak pamiętać, że to Alpy i pogodowo wszystko może być – zarówno piekielne gorąco, jak i okrutne zimno.
Jakie dystanse mogę pobiec w Julianie?
JAT ABBA NUTRITION – 10 km +290m⬆️ (bez kamieni) limit 3H
JAT KRANJSKA GORA – 25 km +950m⬆️ (jeden kamień) limit 6H
JAT SKY TRAIL – 50 km +2970m⬆️ (dwa kamienie) limit 13H
JAT LAKE BLED – 80 km +3500m⬆️ (trzy kamienie) limit 22H
JAT ULTRA TRAIL – 120 km +5000m⬆️ (cztery kamienie) limit 31,5H
Przed wyjazdem
Na udział w biegu (wśród moich znajomych) zdecydowało się dość dużo osób. W szczytowym momencie było to bodajże 12 osób, co stanowi nie lada problem logistyczny. Odpowiednio duża kwatera, dojazd etc.
Krańska Gora to jakieś 1100 km trasy z Warszawy, więc najbardziej logicznym środkiem transportu był samochód. Zdecydowaliśmy się na wynajem busa, do tego jedno auto i kamper. Kwatera na 12 osób zaklepana, wszystko opłacone….
Jak to w takich przypadkach bywa, świat nie gra fair. Dwa tygodnie przed startem rozpoczął się pogodowy armagedon. Powodzie w południowej części Polski i w Czechach (będących na trasie przejazdu) ustawiły priorytety. Większości z nas na szczęście bezpośrednio ta tragedia nie dotyczyła, ale trzy osoby (mające jechać kamperem) z tamtych rejonów z oczywistych względów odpuściły.
W ostatnich dniach zrezygnować z powodów zdrowotnych musiały jeszcze 3 inne osoby. Szybka analiza kosztów, trochę nerwów i smutek, że jedziemy w mniejszym gronie. Z 12 osób zostało nam 6 biegaczy.
Zapakowaliśmy się w jednego busa i ruszyliśmy.
Biuro zawodów
Start jest na starym mieście. Wszędzie pełno knajpek, dużo ludzi, miła atmosfera. Jesteśmy tutaj jednak ponad godzinę przed startem. Nie jest super zimno i dobrze, że nie pada, inaczej byłby dramat. Umilamy sobie czas poznając nowych ludzi (bardzo dużo Polaków w koło).
Wreszcie nadchodzi ten czas, przybijamy piątki, życzymy sobie powodzenia i ustawiamy się w tłumie.
Na ten dystans zdecydowało się z naszej paczki 5 osób. Ja, Michał i Piotr standardowo biegniemy razem, Radek i Robert będą walczyć na miarę swoich możliwości (czytaj zapierdalać).
Byle do świtu
Odliczamy i odpalamy. Pierwsze 10 km to w zasadzie płasko. Co z tego, jak stajemy w kolejkach (do nie wiadomo czego). Tracimy minutki, wszędzie wąsko. Trafiamy na most wiszący. Ludzie nie mają pojęcia jak tam iść i most buja się niemiłosiernie na boki. Ciężko utrzymać równowagę a i w głowie się kręci.
Ktoś wbija mi kije grotami w brzuch … no #$%#$% ciśnie się na usta, ale przecież mnie nie zrozumie. Na szczęście boli tylko chwilę. Później okazuje się, że większość tutaj biega z grotami do tyłu – zgroza. Jeżeli drogi czytelniku nie wiesz o co chodzi, to nie szkodzi. Obejrzyj proszę materiał poniżej
Pierwsze podejście to 6 km i ok 500 m w górę, po czym podobny zbieg. Łatwo nie jest, ale przecież ultra nie ma być łatwe. Drugie podejście podobne, zbieg również. Maraton zamykamy w około 6:40 nad jeziorem BLED. W nocy wygląda ładnie, jednak ta trasa jak na razie przypomina Łękowynę. Noc, las, drzewa, światło czołówek. Nawet z góry jedynie widać światła. Jest zaskakująco ciepło (ok 9 stopni). Nastawialiśmy się na zerko, więc jesteśmy mile zaskoczeni.
Co godzinę grzecznie coś jem (zazwyczaj żel) i biorę saltsticka.
Na punktach nie bawimy długo. Parę minut na uzupełnienie płynów, przegryzienie czegoś. Jest Cola co jest dużym plusem (na Mozarcie jej nie było), woda, IZO (w sumie to bardziej jakiś energy drink wyglądający jak mleczny koktajl z korzuchem), owoce, słone przekąski.
Na pierwszym punkcie nalewam do softflaska IZO. Z tyłu do mnie jakiś Polak mówi, że jestem odważny i że widział, jak ludzie po tym wymiotowali… ustawia mi tym trochę głowę, ale cóż, sprawdzimy. Sam Izo nie jest złe, jednak okazało się, że nie był dobrze rozmieszany. W pewnym momencie zasysam „mułek” który podrażnia mi gardło. Charczę i kaszle przez dobre 10 minut. To definitywnie przesądza o tym, że więcej go nie naleję.
W okolicy Bled statruje również dystans 80 km, jednak dopiero za kilka godzin. Zastanawiam się, jak szybko dogonią nas pierwsi biegacze z tego dystansu.
Tuż przed świtem docieramy do przepaku – 55 km za nami i 8h 40minut a limit to 12:30.
Przepak znajduje się chyba w szkole, na sali gimnastycznej. Ciepło, jest gdzie usiąść, super!. Czas coś zjeść, przebrać się, ogarnąć toaletę, dobrać zapasy na resztę podróży. Jak zwykle schodzi się trochę, jednak wiemy już, że limity nie są problemem.
Sprawdzam śledzenie na stronie organizatora. Okazuje się, że mój tracker ma jakies 20%.. no fuck… Dobrze, że mam powerbanka. Muszę naładować zarówno telefon jak i tracker.. ech..
W nocy jak pisałem było całkiem przyjemnie, jeżeli chodzi o temperaturę, wiec ruszam w krótkich spodenkach, lecz z koszulką na długi rękaw. W plecaku długie spodnie (wyposażenie obowiązkowe) oraz koszulka na krótki rękawek jakby była potrzeba zmiany. Patrzę na Michała i nie dowierzam. Ubrany jest cieplej ode mnie, co chyba jeszcze nigdy się nie zdarzyło.
Weryfikacja ubioru nadchodzi szybko. Z 15-20 minut po wyjściu z punktu zaczyna się podejście. Jest już jasno, słońce nieśmiało zaczyna grzać. Zaczynam się pocić, z czapki kapie i z tyłu słyszę – „przerwa, muszę się przebrać”. Okazuje się, że Michał się zagotował. Brak wiatru, duża wilgotność i strome podejście zrobiły swoje. Jak przerwa to przerwa, zmiana koszulki na krótki rękaw, to w tym przypadku jedynie słuszna decyzja.
Na grani (lub prawie)
Przed nami bardzo długie podejście. Nie ma lekko, cały czas pod górę. Na 67 km mamy 1250 m wysokości i krótki, 3 km zbieg (-100 metrów) i znowu w górę. Tym razem 10 km i 700 metrów w górę.
Widoczki piękne, pogoda ładna. Czego chcieć więcej.
Mijają nas pierwsze osoby z 80 km. Biegną szybko, lekko. My powłóczymy nogami. Wyższe partie gór są w chmurach, robi się chłodniej (ale bez przesady) i pojawia się śnieg. Pierwsza trasa miała nas prowadzić na ok 2200 metrów, tutaj nasz max to niecałe 1850, ta różnica mogła wiele zmienić.
Trasa łączy się z biegiem 50 km i nagle pojawiają się tłumy. Na razie jest szeroko, więc nie ma problemu. To ich początek, więc na twarzach uśmiechy i widać werwę.
My już się trochę snujemy, ale cały czas do przodu. Następny ważny punkt jest na 90 km.
Słońce i temperatura dają nam już popalić. Od tego puktu powinno być już lepiej. W zasadzie przewyższenia za nami, długi zbieg, powinno być ok.
Przed schroniskiem rozstawione są stoły dla biegaczy, można usiąść, coś przekąsić. Ogólnie tłumy, w końcu to już 3 biegi na jednej trasie. Pogoda piękna, więc turystów też dużo. Chłopaki potrzebują chwili wytchnienia.
Napełniam softflaski standardowo, cola i woda. Do wody dorzucam jeszcze tabletki rozpuszczalne z mikroelementami. Chwilę siedzę, ale czuję jak mnie siły opuszczają. Uzgadniamy, że ja ruszam powoli, a oni mnie dogonią.
Tutaj jest już wąsko. W zasadzie wyprzedać nie ma jak. Ponieważ tylko idę, bo czekam na chłopaków, to co chwilę puszczam innych. Takie ciągłe zatrzymywanie się i puszczanie potrafi nieźle sponiewierać.
Widzę Michała i Piotra i zaczynam truchtać. Nie jest źle, ale wąsko i dalej co chwilę kogoś puszczam. Często takie osoby trzymają kijki grotami w tył. Działa to na mnie jak na byka i emocje biorą górę. Zaczynam się wściekać i postanawiam nie przepuszczać już wszystkich. W końcu to oni mają więcej siły, mogą mnie ominąć. Dodatkowo osoba na dystansie 50 km w tym miejscu i o tej godzinie nie walczy o super czas i raczej w planach ma po prostu ukończyć. Wiem, to małostkowe, ale cóż…
Przed nami punkt na 100 km. Zbieg do niego jest szeroki o niewielkim nachyleniu. Parę kilometrów na biegowo. Ja powoli czuję, jak mnie siły opuszczają. Kryzys jest blisko. Woda i cola w zasadzie się skończyły. Jest bardzo gorąco i marzy mi się położyć na chwilę w cieniu i złapać drugi oddech.
Niestety nie jest mi to dane. Na punkcie brakuje coli, nie bardzo jest gdzie usiąść, nie mówiąc o leżeniu.
Nalewam do dwóch flasków wodę, ale do jednego wrzucam jeszcze dwie tabletki „multiwitaminy”. Jak zawsze jem owoce (głównie pomarańcze) i ruszamy dalej… Teraz podejścia nieduże i zostało raptem 20 km.
Do mety
Niby blisko, a jednak daleko. Mój kryzys daje się we znaki. Ten zbieg do punktu wypłukał mnie z resztek siły. O bieganiu mogę zapomnieć, bardziej szybki marsz i czasmi truchtanie. Niby droga prosta, po górach już nie ma śladu, ja chociaż daję z siebie wszystko, to jednak kilometry prawie nie znikają.
Ostatni punkt jest 10 km przed metą. Później jeszcze jedno podejście i w zasadzie „dom”. Na szczęście jest Cola, więc dotankowuje. Jem słone przekąski, owoce.
Podejście nie wybacza. Asfalt, dość stromo. Muszę zatrzymywać się co parę minut aby złapać oddech. Wreszcie na górze, zostało 3 km. Słońce zachodzi i robi się zimno. Ja na deficycie kalorycznym, spocony czuję, że zaraz będzie dramat. Wyciągam wiatrówkę i zakładam na siebie, ale to nie wystarcza. W plecaku mam jeszcze kurtkę przeciwdeszczową wymaganą przez organizatora (memberana 10k). Ponownie przerwa i zmiana kurtki. Po chwili sytuacja się stabilizuje i drgawki mijają. No dobra, kończmy tą walkę.
Meta Julian Alps Trail – Ultra Run
Meta jest w środku starego miasta. Pełno kibiców, ogólnie festiwalowa atmosftera. Jest już po zachodzie słońca, ale przed 20, więc ludzi pełno. Gra muzyka, jest pieknie. Na Mozarcie na mecie nikt nas nie witał (byliśmy tam póżno w nocy) i nawet po medal trzeba było gdzieś iść, tutaj jest super.
Czas na mecie drugorzędny (22:48) ale najważniejsze – kamienie zdobyte.
Biorę napój, miseczkę ciepłego jedzenia i idziemy do auta.
Trzeba wyciągnąć wnioski i trenować dalej, aby osiągnąć wymarzony cel – UTMB.
Relacja Filmowa z Julian Alps Trail Ultra Run 120km by UTMB
Run And Fly – Na gorąco z Julian Alps Trail
JAT 2024 – podsumowanie
Wyposażenie na 120km
Organizacja / Trasa JAT Ultra Run 120km
Czas na podsumowanie.
Nie bardzo wiem jak zacząć, aby nie wyjść „na malkontenta” 😉 (polecam obejrzeć „Na gorąco”).
Ogólnie wszystko ok i tylko ok.
Biuro zawodów fajne, można wydać masę pieniędzy na rzeczy z UTMB.
Trasa przeciętna (liczyłem na piękne widoki jak na Mozarcie), do przepaku ciemno, las, liście, ścieżki. Póżniej trochę lepiej, ale krótko. Najwyższe szczyty ominięte (tak wiem, pogoda). Ostatnie 20 km znowu po polach, lasach, ścieżkach.
Punkty wyposażone poprawnie. Raz zjadłem zupkę, raz napiłem się herbaty. Ciepłe jedzenie było w sumie 3 razy i pojawiło się dopiero na przepaku, czyli już w zasadzie w dzień.
Wolontariusze (chyba jak wszędzie) uśmiechnięci i zaangażowani (wiem, że osoby biegnące szybciej miały inne zdanie).
Poprawnie.
Od biegu by UTMB oczekiwał bym czegoś ekstra, tutaj mi tego zabrakło. Jest wiele biegów w Polsce, które robią to lepiej – pozostaje cieszyć się tym faktem 🙂
Mimo wszystko, JAT jest warty polecenia, ale na dystansie 80 chyba robi lepsze wrażenie. Blisko Polski, łatwy dojazd, dostaniecie kamienie na UTMB i zobaczycie jak to robią za granicą.
Zobacz również moją relację z biegu Granią Tatr – niezłe wyzwanie na naszym własnym „poletku” ultra.