Piekło Czantorii 2024 – Relacja
Do tej pory na blogu nie pojawiały się relacje innych osób. Były co prawda fragmenty, gdzie wypowiadał się Michał – DFBG 2022 lub Beata Support na DFBG, ale było to uzupełnienie już istniejącego tekstu.
Ja biegłem trzy pętle w 2023 roku o czym możecie przeczytać w Relacji Piekło Czantorii – Przepieron.
Tym razem serdecznie zapraszam na opis startu w tegorocznej edycji Piekła Czantorii z perspektywy Jarka, dość świeżego biegacza ultra!
Spis Treści
Moja historia startu w Piekle
Słowem wstępu może napisze, skąd się w ogóle wziąłem w tym roku na Piekle.
Moja żona miała w pracy kolegę, ultrasa, który zachorował na nowotwór. Jego przyjaciele i znajomi zrobili naprawdę piękne rzeczy, żeby zbierać kasę na jego leczenie.
Był bieg dla Marcina, ale były też różne licytacje na Facebooku. No i ja wylicytowałem voucher na Piekło.
Marcina niestety nie ma już z nami, odszedł w lipcu, a we mnie pozostała jakaś potrzeba, żeby koniecznie w tym biegu dla jego pamięci pobiec. Chciałem włożyć w to trochę serca, i pomyślałem sobie, że jak zrobię to na dłuższym dystansie to będzie wiecie.. Takie jakoś bardziej… No nie ważne.
Przejdźmy do samego biegu.
Biegnę Czantorię!
Niestety ostatnie trzy tygodnie nie były dla mnie zbyt łaskawe jeżeli chodzi o zdrowie, dużo treningów zawaliłem, bo starałem się dojść jakoś do siebie.
Czy to w ostatecznym rozrachunku miało jakiś wpływ na sam bieg?
Nie wiem, ale na coś trzeba zwalić xD
Bieg na dystansie Pieron, czyli 47 km rozpoczynał się w sobotę o 1:30. Miałem w planach po pracy być już przygotowany, spakowany, położyć się na 2-3 godzinki drzemki i o 23 ruszyć do Ustronia po pakiet i na start.
Oczywiście życie mnie zweryfikowało, jak i codzienne obowiązki. Skończyło się na wyjeździe o 23, ale bez drzemki 😀
Pomyślałem sobie, „Trudno, niczego to ostatecznie nie zmieni, jedziemy z tym koksem.”
Pakiet elegancko odebrałem, zostawiłem depozyt i ruszyłem na start. Adrenalina troszkę musiała mnie ponosić, bo na 30 sekund przed startem zauważyłem, że coś mi nie gra kiedy patrzę na zegarek. Nie uaktywniłem w ogóle trasy xD.
Szybka szamotanina z Garminem i na szczęście bieg rozpoczynam z aktywną mapą.
Piekło Czantorii 2024 – Start
Warunki jakie były mniej więcej wiecie. Śniegiem w tym roku obrodziło dosyć mocno. Ale po starcie bardzo szybko okazuje się, że idziemy gęsiego w prawdopodobnie przetartą już przez dystans Przepierona ścieżką. Tak że podłoże twarde, zbite, lodowe gdzieniegdzie.
No i tu pojawia się w mojej głowie często powracające zresztą w trakcie całego biegu pytanie – dlaczego prawie nikt tutaj nie ma raczków na butach?
Co jest? Ludzie ruszają pod górę, ślizgają się, czasami zaczynają trawersować żeby podejść pod niektóre momenty.. No słabo.. Ja raczki mam, w głowie pękam sam z siebie z dumy, jaki to jest zajebisty doświadczony biegacz.
Faktycznie dają one dużo. Na podejściu idę pewnie.
Pierwsze przewyższenie pokonuję naprawdę sprawnie, mijając kolejnych uczestników bezraczkowych.
Mijam m.in. ekipę trzech strażaków, którzy idą w pełnym oporządzeniu. Jeden już na pierwszej górce zaczyna przystawać, a mijając go słyszę ostre sapanie.
Myślę przelotnie, że to chyba niezbyt dobry zwiastun dalszej zabawy, no ale cóż, jak wspominam, dla mnie początek całkiem komfortowy.
Pierwszy zbieg
Nadchodzi pierwszy zbieg.
Kto tam był, wie, że ten pierwszy zbieg jest po prostu kurewski.
Mega nachylenie, ślisko, no dramat ogólnie. Ja w tamtym roku niesiony adrenaliną i podnieceniem z racji posiadania nowiusieńkich Speedgoatów, które bardzo ładnie mi trzymały nogę na błocie, poleciałem ten zbieg w pałę.
Mocno się wtedy przepaliłem i nie chciałem powtórzyć w tym roku tego błędu.
Zbiegam sobie spokojnie, zachowawczo, kontroluję tempo i tętno.
Wiem, że to dopiero początek, jeszcze dużo przede mną – oszczędzam się.
I znowu, wszystko idzie dobrze. Przyczepność, mięśnie, nastawienie. No wszystko gra.
No i następuje seria kolejnych podejść i zbiegów.
Ciemno, im wyżej tym zimniej.
Po zbiegach w niższych partiach czuję, że jest mi cieplej. Ale to wszystko jakoś spokojnie mija.
Po pierwszych 5 km mijam już gościa, który mówi, że on to pierdoli, że dojdzie tę pętlę, ale że już się trzy razy wyjebał, że zdrowia mu szkoda, że on na drugą na pewno nie wyjdzie.
Co ciekawe z tym gościem będę się mijał jeszcze nie jeden raz w trakcie biegu. Mocny na podejściach, zawsze mnie wtedy wyprzedzał, ja odchodziłem na zbiegach.
Myślę, że gdyby tylko miał raczki, zupełnie inaczej by to dla niego wyglądało.
Biegnę. Mam w głowie wspomnienie, że w zeszłym roku do pierwszego punktu już ledwo doczłapałem. Więc cały czas w głowie analizuję jak się czuje, jak postępuje zmęczenie.
Przychodzi ostatni zbieg z Małej Czantorii, do punktu wbiegam naprawdę w dobrej formie.
Punkt odżywczy!
Na punkcie wypalam do pierwszego brodacza, którego tam zobaczyłem „Radek Cię pozdrawia!”
Gość patrzy na mnie z małą konsternacją, wzrusza ramionami i pyta „jaki Radek”. Na co typ obok, którego totalnie nie zauważyłem w pierwszej chwili, mówi „Ja jestem od Radka”.
No to by się mogło zgadzać, ma jeszcze większą brodę niż ten pierwszy xD
Artur jest bardzo pomocny, ogarnia mi flaski, dopytuje czego mi trzeba.
Zjadam ziemniaczka, popijam zupką, wciskam jeszcze ciasteczko i uciekam z punktu. W tamtym roku straciłem tam dużo czasu, teraz nawet nie mam takiej potrzeby.
Stok na Poniwcu
No i przychodzi jedna z bardziej okazałych i monumentalnych wisienek na torcie tego biegu – podejście pod Poniwiec.
No i znowu w głowie brzęczy – w tamtym roku to podejście mnie skasowało. Skończyłem ze skurczami, ledwo dysząc, no zniszczony…
Teraz idę spokojnie, nie żyłuję.
Powolutku wspinam się pod ten cholerny stok.
Ku mojemu zaskoczeniu, podejście kończy się dosyć szybko.
Mam dalej dużo siły, do tego stopnia, że bez problemu przechodzę do biegu na pierwszym bardziej płaskim momencie po podejściu.
No w głowie sobie już zaczynam gratulować powoli ukończenia tego biegu.
Jest fajnie.
Wiem, że teraz już prawie z górki. Jedno mocniejsze podejście po zbiegu z Czantorii i pierwsza pętla zaliczona.
JAZDA!
Piekło nadchodzi
Wychodzę na Czantorię, zaczynam zbieg.
I tam dzieje się coś, czego nie potrafię w tym momencie wyjaśnić.
Po pierwsze to te cholerne skurcze. To jakieś moje przekleństwo, ale da się jakoś z tym poradzić.
Jednak na zbiegu, gdzie powinno być spoczko, łatwiej, czuję jakby wyciągnięto mi wtyczkę z prądem.
W ciele pojawia się jakaś pustka, słabość. Przecież dopiero co jadłem, piję na bieżąco…
Martwi mnie to, ale powtarzam sobie, że to tylko etap. Przejdzie, odżyję.
Przyjdzie podejście, też będzie trudno, ale inny typ ruchu sprawi, że mi się polepszy.
Zbiegam, dalej. Coraz ciężej mi się robi.
Nagle zegarek wibruje i zgłasza zejście z trasy. Faktycznie, mapka wskazuje, że powinienem skręcić jakieś 20 metrów wcześniej. Ale dochodzę do tej „ścieżynki” a ona nawet wydeptana nie jest… Myślę sobie, mam nieaktualną mapę…
Zaczynam szarpać się z telefonem, chcę znaleźć mapy i odnaleźć się w rzeczywistości. I nagle u szczytu tej ścieżynki wyrasta znikąd koleś z czołówką i krzyczy, że odnoga trasy jest paręnaście metrów wcześniej, ale że tędy też przejdę.
Odkrzykuję, że dzięki wielkie i ruszam w górę. Po wejściu na tę ścieżynę po tym kolesiu nie ma śladu…
Nie wiem, czy to był sędzia lotny, czy jakiś inny biegacz.. Tajemnica xD
No i zaczynam męczyć to ostatnie podejście i jest serio źle.
Wlokę się krok za krokiem, mijają mnie kolejni uczestnicy, którzy mówią, że kończą, bo nie mają siły, a mimo wszystko na tym podejściu mnie odchodzą…
Zaczyna mnie wszystko boleć, plecy, żebra, zęby kurwa nawet. No cierpienie… Zaczynając to podejście miałem 45 minut do limitu. Skończyłem podejście dokładnie w momencie wyczerpania czasu…
Chcę tylko zejść z tej cholernej trasy.
Na szczycie jestem już złamany.
Nie ma we mnie nic.
Chcę tylko zejść z tej cholernej trasy.
Zaczyna się robić jasno. Co śmieszne, na końcowym etapie zbiegu podbija do mnie chyba jakiś fotograf i mówi mi „nie zwracaj na mnie uwagi, po prostu sobie biegnij” i biegnie za mną podświetlając mnie lampą błyskową.
Paręnaście metrów niżej stoi laska i pstryka zdjęcia. Myślę sobie, że co za ironia, że prawdopodobnie najładniejsze zdjęcia z biegu będę mnieć z DNFa…
Jednak DNF
Dobiegam pod wyciąg i widzę, że jeszcze nikt tamtędy nie zdążył pójść. Śnieg nieruszony nawet pojedynczym śladem. Kieruję się do starto/mety, przechodzę przez matę. Tam czeka już grupa która startuje o 7:00. Ja jestem na mecie po 5 godzinach i 28 minutach (limit wynosił 5h). Na punkcie chyba dla spokoju swojej duszy upewniam się, że nie mogę lecieć dalej.
Czantoria mnie zweryfikowała.
I powiem Wam, że smutna to konstatacja dla mnie. Bo nie mogę zwalić tego DNFa na nic.
Warunki? No tam zawsze chyba jest ciężko. Ale ja miałem raczki, nie ślizgałem się, kopnego śniegu nie było.
Temperatura? No może te drugie skarpety by się przydały, bo na koniec było mi chłodno w stopy. No ale umówmy się… Bez przesady.
Czantoria mnie zweryfikowała.
Intensywność trasy pokonała.
Wydawało mi się, że urosłem jako biegacz, ale przeceniłem swoje możliwości. Jedna pętla jest w zasięgu, do dwóch, jeżeli w ogóle kiedyś, to muszę „dorosnąć”.
Teraz muszę się wyspać, wyciągnąć wnioski. Idzie nowy rok, czas nowych postanowień;)
Jarek!
2 komentarze
Jaro
Dzięki za możliwość podzielenia się tym doświadczeniem!
Bartosz
Piekna relacja zasługiwała na podzielenie 🙂